Jest się takim jak miejsce, w którym się jest
Autor tekstu:

Galeria BWA w Pile, mieście położonym nad dziką, mroczną Gwdą, gdzie rzędy wierzb wychylonych ku wodzie, których masywne, potrzaskane wichrem cielska przywodzą na myśl sylwety prehistorycznych tworów. Pnie spękane, pełne przepastnych dziupli, prześwitów, narośli, zgrubień – same w sobie stanowią doskonały temat dla malarza kolorysty.

Tak więc galeria BWA w pobliżu rzeki i małego rynku, gdzie na straganach feeria barw, owe „kosze oliwek i cytryn”, o których pisał był Miłosz w słynnym „Campo Di Fiori”. W tle wieżyce kościoła, dom Stanisława Staszica, oświeceniowego myśliciela, którego racjonalizm i wiedza (szczególnie z zakresu geologii i nauk „naturalnych”) mogłaby dzisiaj (w dobie programowego irracjonalizmu) budzić zrozumiałe emocje. Pejzaż nasycony kolorem, głęboką (mimo suszy) zielenią, grą świateł pod kopułą nieba, co jak z obrazów Delacroix.

W galerii BWA półmrok, emocje dozowane z umiarem. Prawie nikt nie pokazuje prac tematycznie związanych z miejscem, z konkretną przestrzenią i czasem. Wiadomo, wszelka forma realizmu skompromitowana ostatecznie i nieodwołalnie na salony sztuk wizualnych raczej już nie powróci. Pozostaje zatem surrealizm, czyli wnętrze obnoszone na zewnątrz, zamknięte w ramach (metaforycznie i dosłownie) raczej ogranych skojarzeń. Trudno bowiem penetrować wnętrze nie czerpiąc inspiracji spoza. We własnym „ego” (znanym i akceptowanym, bo własne zawsze jest takie) miło pogrążyć się na wieki, rezygnując ze wszystkiego, co obce, odmienne, zaskakujące i nowe. Warto też zawierzyć przekonaniu, że nieustanna wiwisekcja własnego „Ja” prowadzi do nader odkrywczych, uniwersalnych czyli raczej bezspornych – wartości. Artysta tworzy tylko dla artystów i krytyków, społeczeństwo potrzebuje co najwyżej produktów pop kultury i emocji na miarę sezonowych wyprzedaży w markecie.

Istnieją oczywiście miasta, których historia, a zapewne także nazwy kojarzą się z pewną tradycją kulturową, z istnieniem tak zwanej artystycznej bohemy, czy jak kto woli — cyganerii. Do miast tych należy niewątpliwie zakorzeniony w modernizmie Kraków, nieco snobistyczna Warszawa, niewielki, ale malowniczo położony Kazimierz, czy (cieszący się od kilku lat statusem uzdrowiska) Sopot, zwany także (zdecydowanie „na wyrost”) „miastem malarzy”.

Lidia Beata BarejW latach siedemdziesiątych minionego stulecia artystów traktowano jako grupę szczególnie uprzywilejowaną, a wszelkiego rodzaju kluby, w których ekstremalne emocje i drinki obowiązkowo „na krechę” – na prawach miejsc niezwykłych, do odwiedzania których uprawniała (zdobyta z niemałym trudem) „karta”. Było nawet coś w rodzaju zdrowego snobizmu na bywanie w towarzystwie tych, których znać „wypadało” i którzy (przy niewielkim nakładzie kosztów) mogli robić za przysłowiowego „białego misia” z Krupówek, z którym fotografia należała do „dobrego tonu”, jeżeli oczywiście czuło się potrzebę utrwalenia własnego wizerunku na tle „zimowej stolicy Polski” czyli zgrzebnego i z lekka zasnutego mgiełką spalin – Zakopanego.

W tamtych czasach (podobno „czerwonego” reżimu, który z taka nonszalancją zamieniliśmy na bardziej swojski – „czarny”) kluby artystów sztuk wizualnych, pospolicie zwane „SPATiF-ami” rozbrzmiewały wielogłosem dyskursów, dalekich w swej treści od oczekiwań „animatorów kultury”, a więc reprezentantów jedynej, ortodoksyjnej „prawdy” lansowanej przez „naszą” oczywiście (bowiem jedyną w owych latach) partię.

Teraz partii (tych „naszych” i nie „naszych”) kilkanaście, a prawda (skrojona raz na zawsze, na miarę sarmackiego zaścianka) nadal święci (metaforycznie i dosłownie) uzasadnione, bo oparte na „mocnych podstawach” (plotki, pomówienia) triumfy.

Prawdą jest zatem, że w stosunkowo niewielkich miejscowościach, takich jak położona w Wielkopolsce (lub raczej w Wielkiej Polsce) Piła zamiera życie kulturalne, redakcje gazet lokalnych pracują na „pół gwizdka”, w galerii BWA i salonie sztuki współczesnej kanon nazwisk i prac (tych samych i znanych „od zawsze”), w Domu Kultury – recitale „spadających gwiazd”, wylansowanych jeszcze w czasach „Estrady”.

Żenującą prawdą jest także, że z lekka znudzeni mieszkańcy skazani na rytualne, wyznaczone harmonogramem świąt świeckich i kościelnych imprezy gromadzą się na placu w centrum, raz pod pomnikiem J.P.II, raz pod kamiennym dziełem z okresu socrealizmu, czyli pod Pomnikiem Zwycięstwa – nie cierpiąc na hamletowskie rozterki i rozdwojenie jaźni.

Artyści – istoty ulotne, co by nie rzec – efemeryczne i chimeryczne z natury, a natura figle płatać lubi, przewrotnie kwestionując ustalony porządek świata, rezygnując z czystej „czerni” i „bieli”, bez światłocienia. W porządku tym znaleźć miejsce wydaje się łatwo, wystarczy niewielki „kapitał początkowy” (konieczny dyplom uczelni artystycznej, może być prywatnej), sensowny „biznes plan” (powielanie siebie w nieskończoność, co dawniej nazywano „manierą”, a obecnie „stylem”) plus umiejętnie sprodukowany wizerunek własny, trochę wiedzy o wszystkim i o niczym, czyli tak zwanej „ogólnej”, odpowiednia dawka megalomanii, wiary we własne siły, bezczelności i sprytu, który miło uznać za zaradność, prawdziwie „życiową” wenę, niekoniecznie „twórczą”.

W świecie natury czerń i biel pojawiają się rzadko, a jeżeli zdarzy się już dostrzec piękno kontrastu, owego spięcia barw – odbieramy je schematycznie. Biel i czerń, dobro i zło – wygodne stereotypy. Postrzeganie świata bez światłocienia bawi i irytuje równocześnie.

Od momentu nastania „gospodarki wolnorynkowej” i tej specyficznej odmiany demokracji, jakiej doświadczamy na co dzień – terminy takie jak „sztuka”, „cyganeria”, „bohema”, „artyści” stały się zdecydowanie anachroniczne, żeby nie powiedzieć – nieczytelne, obce, czy po prostu – niezrozumiałe. Jednego z nich używa się jeszcze z wyraźnym zabarwieniem pejoratywnym, czego przykładem może być nazywanie kobiety o dość swobodnym stylu bycia „artystką”, a grona osób pijących ponad miarę „artystami”. O „cyganerii” i „bohemie” uczą się już tylko licealiści, ale można podejrzewać, że i ten wątpliwy zresztą przywilej zostanie im wkrótce odebrany, gdyż warunkiem poznania i zrozumienia literatury modernistycznej jest rezygnacja z klerykalnego zacietrzewienia, otwartość umysłu i tolerancja, tak obca mieszkańcom tej części Europy.


Malgorzata Dorna
Felietonistka i polonistka, krytyk sztuki (absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Gdańskim), pisywała dla prasy wybrzeżowej (Głos Wybrzeża, Delta, Tygodnik Wybrzeże) i ogólnopolskiej (Sztuka Polska, Projekt). Od 2007 mieszka w Pile, gdzie pracuje w Galerii BWA.

 Liczba tekstów na portalu: 7  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,5965)
 (Ostatnia zmiana: 17-07-2008)